Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Świat, do którego się przyzwyczailiśmy, minął bezpowrotnie - uważa Jacek Pałkiewicz, podróżnik, który uczył przetrwania komandosów

Dorota Abramowicz
Dorota Abramowicz
Jacek Pałkiewicz, jeden z najbardziej znanych polskich podróżników, szkolił w programie przetrwaniowym radzieckich kosmonautów, uczył survivalu żołnierzy jednostek specjalnych kilku krajów, sprawdzał na własnej skórze, jak przeżyć 44 dni w łodzi ratunkowej na Atlantyku, ekstremalne zimno w Jakucji, pobyt w dżungli i na pustyni. Czy jednak przetrwanie w dzisiejszym, niestabilnym świecie nie staje się jeszcze poważniejszym wyzwaniem? "Kończy się epoka, w której uważaliśmy, że jesteśmy panami świata, nadchodzi era nowej rzeczywistości, której nie potrafimy sobie jeszcze wyobrazić" - przestrzega dziennikarz i podróżnik, członek rzeczywisty Królewskiego Towarzystwa Geograficznego.

Jak człowiek, który pisze, że życie jest dla niego podróżą, a podróż życiem, przetrwał czas pandemii?
Przez rok żyłem w niepokoju przed niewidocznym wrogiem, który zmienił mój punkt widzenia świata. Ludzkość została zaskoczona przez silniejszą od nas naturę. Covid-19 zgasił światło i pozostawił wszystkich w ciemności, oszołomił i pozbawił „normalności”, odwrócił do góry nogami codzienne nawyki, ale także i los całej planety. Każde moje wyjście z domu było niczym rzucenie wyzwania przypadkowi i przeznaczeniu, które naraża na igranie ze śmiercią. Covid to istna loteria, gra losowa, przypominająca rosyjską ruletkę. To tak, jak po załadowaniu jednego pocisku do rewolweru i zakręceniu obrotowym bębenkiem, przyłożyć lufę do własnej skroni i po naciśnięciu spustu ze zgrozą czekać, aby iglica głośno szczęknęła o puste gniazdo.

Nadal tak się pan czuje?
Sześć miesięcy temu doczekałem się swojej kolejki i zaszczepiłem się. Wtedy odżyłem, wrócił optymizm do życia.

Jeszcze niedawno świat stał przed nami otworem. Można było z dnia na dzień kupić bilet lotniczy i wyruszyć w egzotyczną wyprawę. Czy to już koniec marzeń o swobodnym podróżowaniu?
Uważam, że wojażowanie, niestety, już nigdy nie będzie takie same. Nie będziemy już latać tak, jak robiliśmy to za „dawnych, dobrych czasów”. Powiedzmy sobie prawdę. To, że podróżowanie zmieni się z powodu nawałnicy niewidzialnego agresora, nie stanowi aż tak wielkiej rewolucji, bo tylko na przestrzeni mojego życia byłem świadkiem radykalnych przemian, zawsze na niekorzyść. Nowy trend nie wiele będzie miał wspólnego z wczorajszym, a ten, który nadejdzie jutro, będzie też zupełnie inny od obecnego. Moi czytelnicy często mówią, że ich świat bez granic w jednej chwili został odcięty. Ubolewają na miesiące psychologicznego terroru, długą izolację i strach przed kontaktem z drugim człowiekiem oraz zarażeniem. Mówią, że podróże palcem po mapie oraz oglądanie Netflixa i You Tube’a, czy wymuszone wirtualne podróże bez emocji oraz dotyku, stały się uciążliwe. I jak na zbawienie czekają na realne wojaże.

Doczekają się?
Jak będzie wyglądać w najbliższym czasie turystyka, za którą wszyscy już tak bardzo się stęsknili? Jedno jest pewne, czeka nas multum niepewności i frustrujących wstrząsów. Bez względu na zagrożenie wirusem i szereg pułapek, takich jak odwołane loty, zamknięte granice, przymusowe kwarantanny zaraz po wlocie do danego kraju, brak opieki medycznej, zawieszone wizy, uniemożliwiony powrót do kraju, czy wymogi ważnego testu bądź dowodu szczepienia na koronawirusa, z pewnością nie zabraknie gotowych na ryzyko zakażenia amatorów odkrywania egzotycznych kultur, monumentów historii, czy krain niegdyś dostępnych wyłącznie dla dzielnych odkrywców. Z powodu nieprzewidywalności różnych restrykcji, decyzje dotyczące wyjazdu przyjdzie podejmować w ostatniej chwili i następnie elastycznie dostosowywać się do nowych reguł gry. Normą będzie śledzenie informacji dotyczących ograniczeń związanych z podróżowaniem do różnych państw świata. Ludzie częściej będą korzystać z rzetelnych ubezpieczeń turystycznych, a biorąc pod uwagę ryzyko zarażenia, będą starali się unikać dużych zbiorowisk ludzkich, szczytu sezonu, przeludnienia i szturmowania wszelkich atrakcji turystycznych. Niejednokrotnie poznają świat, o jakim już wszyscy zapomnieli. Doświadczą kameralnej atmosfery Madrytu, Rzymu czy Paryża. Oczywiście, przyjdzie im przestrzegać reżimu sanitarnego na niespotykaną dotąd skalę. Dominującym elementem stanie się elastyczność. Powszechne staną się wakacje w apartamentach i wynajętych domach, wnoszących pogodę ducha, większą przestrzeń, możliwość samodzielnego przygotowywania posiłków oraz gwarancję higieny.

W swojej ostatniej książce "Palkiewicz.com" pisze Pan o "deprymującej niestabilności". Czemu ją zawdzięczamy?
Sięgam pamięcią do okresu mojej młodości w Polsce Ludowej i późniejszego pożegnania komunizmu. Kończyło się jedno stulecie i zaczynało następne. Zbliżało się kolejne milenium. Nadchodziły czasy szalonych, globalnych przemian, które odmieniły oblicze świata, kształtując nowe realia. Runął Kraj Rad i Mur Berliński, zapomnieliśmy o „zimnej wojnie”. Świat stał się wielobiegunowy, postępują zmiany klimatyczne, wielkie migracje zmieniają naszą cywilizację. Wreszcie podciął nam skrzydła koronawirus, który w dużym stopniu zmienia dziś postrzeganie rzeczywistości. Kończy się epoka, w której uważaliśmy, że jesteśmy panami świata, nadchodzi era nowej rzeczywistości, której nie potrafimy sobie jeszcze wyobrazić.

Jakie zagrożenie niesie ta nowa rzeczywistość?
Kosmopolityzm niszczy naszą kulturę i degraduje wartości zachodniej demokracji. Niepokoi destabilizacja relacji międzynarodowych, kryzysy polityczne i nieustanne konflikty zbrojne i terroryzm. Dawne wartości uszły w cień. Tryumfują chciwość, egoizm i powszechny kult pieniądza. Wyznacznik szczęścia to stan konta bankowego i dobry samochód. Duchowa pustka robi swoje. Zanikają więzi międzyludzkie, solidarność i mechanizmy wzajemnego wsparcia. Trudno jest dzisiaj liczyć na zwyczajną ludzką życzliwość. Drastycznie rośnie też poczucie izolacji społecznej. Ludzie mają mnóstwo znajomych na Facebooku, ale ten serwis społecznościowy i w ogóle sieć, zamiast łączyć, sprawia, że coraz więcej osób jest zagubionych. Brakuje im na co dzień kontaktu fizycznego z drugim człowiekiem. Porwani przez masę podobnych do siebie ludzi tracą osobowość. Słabną też więzy rodzinne, młodzież prawie nie angażuje się w życie publiczne. Nasz niegdyś ekscytujący świat gwałtownie się skurczył i częstokroć nie wierzę oczom, jak bardzo stał się jednakowy.

Szkolił pan w programie przetrwaniowym radzieckich kosmonautów, uczył przetrwania żołnierzy jednostek specjalnych kilku krajów, sprawdzał na własnej skórze, jak przeżyć 44 dni w łodzi ratunkowej na Atlantyku, ekstremalne zimno w Jakucji, pobyt w dżungli i na pustyni. Co jest gwarantem, że nie umrzemy w tak trudnych warunkach? 
Wszystko zaczęło się od stworzenia szkoły survivalowej we Włoszech. Nie było tam telefonu, telewizji, gazet, ciepłej wody. Dzień nauki i pracy trwał kilkanaście godzin, a program, obejmujący zarówno ćwiczenia psychologiczne, jak i szkolenie komandosów, był zawsze całkowitym zaskoczeniem. Chodziło o to, by kursanci nie mogli przygotować się psychicznie do tego, co ich czeka. Musieli stanąć w obliczu sytuacji całkowicie nowej, w miarę możliwości stresującej. Czekały ich forsowne marsze po zarośniętych ścieżkach okolicznych gór, zjazd na linie ze skalnej ściany, wychodzenie z samochodu, który wpadł do wody, budowanie z przypadkowych materiałów tratwy na wezbranej rzece. Doświadczali na własnej skórze, co znaczy zmęczenie, głód, pragnienie, niewygody i wszelkie trudności, które z łatwością mogą zachwiać morale nawet osoby przyzwyczajonej do zaskakujących sytuacji. Jedynie w skrajnych warunkach, stanowiących źródło silnego napięcia, człowiek poznaje samego siebie, własny zaciekły upór, który każe mu iść naprzód, mimo wycieńczenia. W takiej szkole od razu widać, że wyjście z ekstremalnych sytuacji zawsze, absolutnie zawsze, zależy tylko od tego, na ile silna jest głowa.

Konieczne było zabieranie antyterrorystów w odległe regiony świata?
Szkolenie komandosów potwierdzało fakt, że nawet najlepiej przeszkolony funkcjonariusz nie sprawdzi się w dżungli czy pustyni, bo zabraknie mu znajomości obcego regionu, mentalności tubylców czy specyficznej taktyki. A nie jest przecież wytworem fantazji hipoteza, że któregoś dnia polski dyplomata, samolot czy turyści w odległym zakątku świata mogą zostać uprowadzeni przez jakąś grupę bojówkarzy. Wtedy właśnie zostanie wykorzystany oddział antyterrorystyczny i wynik interwencji zależeć będzie od stopnia jego wyszkolenia.

Dziś, nawet siedząc spokojnie w swoim domu w Polsce, możemy nagle znaleźć się w warunkach ekstremalnych. Zmiana klimatu sprawia, że kładą się hektary lasów, latają dachy, a ulicami miast płyną rzeki. Jest coś, czego my powinniśmy się nauczyć?
Panorama zagrożeń w kamiennej dżungli jest niezwykle szeroka, od przestępczości po klęski żywiołowe, od przemocy po pożary, terroryzm, czy nawet niezdrową żywność. Zawsze powtarzam, że barierę ochronną w życiu codziennym powinny tworzyć: szczypta nieufności, zdrowy rozsądek i czujność. Niestety, rzadko kiedy stosujemy się do tych zaleceń. Nawet jeśli wiemy, jakie środki ostrożności mogą zapobiec nieszczęściom, to jednak przez zadufanie czy lekkomyślność nie stosujemy ich. Ilu z nas zna numer telefonu pogotowia ratunkowego, straży pożarnej czy policji? Kto wie, jak zachować się w czasie pożaru? Nie zwracamy na to uwagi, pomimo że codzienna prasa bombarduje nas opisami nieszczęść i sensacyjnymi nagłówkami o przemocy. Nie wyciągamy z tego żadnych wniosków. A szkoda, bo w przyszłości mogłyby to nas uratować. Spektakularne katastrofy nas przygniatają. Niestety, na krótko. Nie jesteśmy zainteresowani mało komfortową prawdą. Oddalamy wszelkie myśli, które mogłyby nas kiedyś z nią utożsamiać, i staramy się do niej odwrócić plecami. Ignorujemy zagrożenia i pokrętnie wmawiamy sobie, że one nie muszą dotknąć akurat nas.

Dlaczego tak się zachowujemy?
Amerykanie nazywają to „zasadą zaprzeczenia”, czyli naiwnego przeświadczenia, że nieszczęścia zazwyczaj dotykają innych. Nie dopuszczamy myśli, że nam też może się przytrafić coś złego. Tymczasem życie pokazuje, że któregoś dnia bolesny cios może spaść nagle i na nas. Wtedy jesteśmy zdruzgotani i przeżywamy większy wstrząs niż ci, którzy byli przygotowani na katastrofę i poczynili pewne kroki w celu zminimalizowania jej skutków. Także skutków przemocy. W pojedynkę wobec osobników łamiących prawo człowiek jest bezsilny, w kolektywie łatwiej można przeciwstawić się każdej agresji. Po prostu razem jest bezpieczniej. W walce ze złem nie można liczyć wyłącznie na policję. Społeczeństwo powinno uświadamiać sobie, że w dużym stopniu samo może wpływać na poprawę ładu i porządku publicznego. Skonsolidowana lokalna społeczność jest w stanie przyczynić się do znacznego podniesienia poziomu bezpieczeństwa.

Zainteresował mnie pewien fragment Pańskiej książki. "W Somalii (...) dziesięć lat po tragicznej amerykańskiej operacji wojskowej, zrekonstruowanej w filmie "Helikopter w ogniu", na zlecenie rządu polskiego miałem do spełnienia pewną delikatną misję. Powiedzieć, że była niebezpieczna, to eufemizm. Wtedy ktoś w Warszawie wyznał: „Jeśli wrócisz, docenimy twój wkład”. Zdradzi Pan co to była za misja i czy ostatecznie doceniono Pański wkład?
Nie powiem, bo wszyscy, którzy się o to dopytywali i nie usłyszeli odpowiedzi, obraziliby się na mnie. I mieliby rację.

Pańskie imię nadano przed dwoma laty niepublicznej szkole w Mostach, na przedmieściach Lęborka. Co chciały pan przekazać pokoleniu, dorastającemu w schyłkowej epoce,  w tych trudnych czasach?
Pomysł patronatu, który rzucił harcmistrz Dariusz Groszewski, spodobał się dyrektor szkoły Karolinie Skorb-Kustusz. To duży dla mnie zaszczyt. Przekazałem nawet niektóre moje zbiory etnograficzne na urządzenie małego muzeum. Zawsze chciałem tchnąć w uczniowskie serca i umysły wiarę i nadzieję, uświadamiając, że nie ma rzeczy niemożliwych, są natomiast słabości, z którymi należy walczyć, by następnie odważnie iść po marzenia i zdobywać wyznaczone sobie cele. Na spotkaniu w Mostach życzyłem uczniom, aby zawsze byli o krok przed innym.

W tym roku minie 50 lat od momentu rozpoczęcia przez Pana kariery podróżniczej. Które wyprawy były tymi najtrudniejszymi? Które najpiękniejszymi? A które okazały się największym rozczarowaniem?
Łatwo raczej nie było. Nie potrafię sklasyfikować swoich wypraw pod kątem ich wyjątkowej atrakcyjności. Silnie zakotwiczyła się w mojej pamięci odbyta w 1971 roku pierwsza samotna wyprawa w poprzek Afryki, wolnej jeszcze wtedy od konfliktów regionalnych. W tym samym roku wyruszyłem do Indochin. Potem, rzutem na taśmę, zdążyłem poznać świat niezmieniony od jego powstania - plemiona żyjące w epoce kamiennej. Dziś nie ma po nim śladu. Zawsze miło wspominam Amerykę Łacińską. Urzekały mnie Indochiny, dawne kolonie francuskiego imperium, otoczone mitem egzotyki. Atmosferę świata, który przeminął, czuje się jeszcze w Luang Prabang, dawnej stolicy Laosu. To jedno z romantycznych i niezwykłych miejsc, które zachowało urok Azji, tak bliskiej sercu Josepha Conrada czy Rudyarda Kiplinga. Jestem zafascynowany surową Syberią, gdzie jak za czasów Gogola cwałowałem trojką i objadałem się kawiorem. Nie pozostawia mnie również obojętnym Kraj Ussuryjski, ziemia potomków Dersu Uzały. Bohater porywającej książki Władimira Arsenjewa stał się w niej symbolem naturalnej dobroci uszlachetnionej wpływami przyrody. W zatoce Ha Long – prawdziwie disneyowskiej iluzji stworzonej nie przez architekta-fantastę, lecz czarodziejskimi mocami natury – żeglowałem rybacką dżonką. Na rzece Jangcy poznałem urok nawigacji na pokładzie ostatniego sampana; afrykańską sawannę widziałem jeszcze taką, jaką zarejestrowała kamera w filmach Śniegi Kilimandżaro i Pożegnanie z Afryką. Rozczarowań nie pamiętam, bo zawsze starałem się wydobyć tylko pozytywne wrażenia.

I na koniec - po przeczytaniu rozdziału "Adrenalina w rękach Stwórcy" zadaję sobie jedno pytanie - jakim cudem możemy teraz ze sobą rozmawiać?
Rzeczywiście, nie jeden raz oszukałem przeznaczenie i cało wychodziłem z wielkich opresji. Bywało, że pokazałem śmierci środkowy palec. Niestety, nie da się z nią wygrać na dłuższą metę, bo jednak wszystko ma swoje granice, fart również. A ponieważ zużyłem w różnych okolicznościach jego spory zapas, w ostatnich latach staram się już nie prowokować losu.

W ramach „Lata z książką” organizowanego po raz dziesiąty przez Adama Zyska, odwiedzi Łebę znakomity dziennikarz, pogromca Atlantyku i odkrywca źródła Amazonki Jacek Pałkiewicz. W sobotę, 24 lipca podróżnik spotka się z fanami dobrej literatury.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto