MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Piasek: Lotnia to całe życie

Krzysztof P. Bąk
Gdy boom na lotnie się skończył, Paweł Wierzbowski zainteresował się produkcją motolotni takich, jak ta, której jest właścicielem.
Gdy boom na lotnie się skończył, Paweł Wierzbowski zainteresował się produkcją motolotni takich, jak ta, której jest właścicielem.
Paweł Wierzbowski jest szczupłym, opalonym mężczyzną. Dobiega pięćdziesiątki. Znaczną część swojego życia spędził w powietrzu. Wszystko zaczęło się na początku lat 70-tych, gdy studiował we Wrocławiu.

Paweł Wierzbowski jest szczupłym, opalonym mężczyzną. Dobiega pięćdziesiątki. Znaczną część swojego życia spędził w powietrzu. Wszystko zaczęło się na początku lat 70-tych, gdy studiował we Wrocławiu. W jednej z gazet zobaczył zdjęcia Amerykanina, który z najwyższego niemieckiego szczytu sfrunął na lotni.

To było dokładnie 11 kwietnia 1973 roku, w moje urodziny. Jak zobaczyłem na zdjęciu tego człowieka pod trójkątnym skrzydłem, to był błysk. Tego szukałem - wspomina Wierzbowski.

Choć wtedy studiował chemię, to rzucił się do rysowania swoich pierwszych projektów lotni. Metodą prób i błędów budował pierwsze konstrukcje. Tak zbudowane lotnie testował na jednym z wrocławskich wzgórz. Tam spotkał pracownika naukowego Akademii Wychowania Fizycznego w tym mieście.

- Wszyscy się śmiali z moich prób, a on mi dawał dobre rady. Szukał kogoś, kto na uczelni będzie uczył o sportach lotniczych - opowiada Paweł Wierzbowski. Wkrótce na wrocławskim AWF otwarto specjalizację lotniarską, a Wierzbowski został pierwszym w Polsce trenerem tego sportu z wyższym wykształceniem. Nowy kierunek został uznany przez Międzynarodową Federację Aeronautyki.

Skrzydła lotni zwykle mają około 10 metrów rozpiętości. Do tego dochodzi aluminiowa konstrukcja. A zaczęły się wyjazdy na zawody. Nic dziwnego, że uczelnia przydzieliła Wierzbowskiemu służbową nysę. Dzięki temu, w swoim życiu zaliczył konspiracyjny epizod. Związał się z "Solidarnością" - kolportował podziemną prasę.

- Jak milicjanci widzieli w samochodzie jakiś wariatów z rurami, to nawet nas nie sprawdzali. A my przewoziliśmy "bibułę" - uśmiecha się lotniarz.

W tym czasie, na wrocławskim lotnisku sporty spadochronowe uprawiał Władysław Frasyniuk, ale o tym, że on również działał w podziemnej "Solidarności", Wierzbowski dowiedział się dopiero w latach 90-tych.

Lotnia zawiodła Pawła Wierzbowskiego do Austrii. Osiadł tam na prawie 20 lat. Na kilkanaście dni przed ogłoszeniem stanu wojennego, wyjechał na zawody. Co prawda był listopad, a późną jesienią raczej się nie lata, ale sportowiec nie miał problemów z otrzymaniem paszportu.

- Po każdym wyjeździe przynosiłem do komendy milicji paszport. Zawsze miałem ze sobą reklamówkę pełną czekolad i piwa. Stawiało się obok biurka i przez przypadek jej zapominało. Za dwa tygodnie znowu mogłem odbierać paszport - uśmiecha się na to wspomnienie lotniarz.

W Austrii uzyskał azyl polityczny. Po roku mógł podjąć pracę. Zarabiał w fabryce okien, ale postanowił otworzyć warsztat i konstruować lotnie. Wynajął stare, nieczynne kino i tam zaczął budować swoje konstrukcje. Tę pierwszą, prototypową ma do dzisiaj. Nazywa ją "dziadkiem" i od czasu do czasu dzięki niej wzbija się w powietrze. Ten etap produkcji był najbardziej czasochłonny i wymagał największych nakładów finansowych.

- Po aluminiowe rurki musiałem jechać aż do Anglii. W Austrii i Szwajcarii sprzedawali tylko po 300-400 kg, a na tyle nie miałem pieniędzy. Zabawnie było jak z żoną i małym dzieckiem wracaliśmy busem z tymi rurkami. Musieliśmy płynąć promem do Francji, ale tam nas nie wpuszczono z powodu braku jakiś dokumentów. Przez dwa dni koczowaliśmy. Na szczęście francuski celnik polskiego pochodzenia nas dożywiał. Z powrotem odesłano nas na wyspy brytyjskie, gdzie już poprawnie wystawiono nowe papiery, ale nie mieliśmy za co wrócić. Na szczęście spotkaliśmy tam znajomych i dołożyli nam na podróż - opisuje Wierzbowski.

Po testach skonstruowanej przez siebie lotni, mający azyl polityczny Polak sprzedał w Austrii swoją pierwszą lotnię. Za pieniądze z tej transakcji Wierzbowski wybudował trzy kolejne. Gdy te znalazły nabywców, powstało dziesięć następnych. Tak rozkręcił się jego pierwszy biznes. Wszystkie latające konstrukcje spod jego ręki sygnował nazwą "Vega".

- Był czas, że na sto lotni na zawodach 80 było mojej produkcji - dodaje Paweł Wierzbowski.

W 1986 roku dostał powołanie do austriackiej reprezentacji na lotniarskie Mistrzostwa Europy. O mały włos nie pojechałby na nie, ponieważ wciąż nie miał obywatelstwa tego kraju. Wystarczyło jedno pismo prezesa aeroklubu do prezydenta Austrii i za dwa tygodnie w swoich rękach Wierzbowski trzymał paszport potwierdzający, że jest obywatelem tej republiki. Ten start zakończył się dla niego wicemistrzowskim tytułem. W sumie barwy swojego drugiego kraju reprezentował przez 10 lat. W powietrzu spędził kilka tysięcy godzin. Może miałby więcej laurów, jednak stale budował lotnie. - Jeden model buduje się przez 120 godzin. Trzy osoby przez tydzień mają pracę - wyjaśnia.

Na początku lat 90-tych skończył się boom na lotnie. Co raz więcej fanów znajdowały konstrukcje z silnikiem - motolotnie. Wierzbowski postanowił wrócić do Polski. W tej chwili razem z innymi fanami latania ultralekkiego postanowił na granicy Mysłowic i Katowic stworzyć lotnisko przeznaczone dla lotni i niewielkich konstrukcji. Czas pokaże, czy ich plany się spełnią.

od 7 lat
Wideo

Pismak przeciwko oszustom - fałszywe strony lotniska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na myslowice.naszemiasto.pl Nasze Miasto