Paweł Wierzbowski jest szczupłym, opalonym mężczyzną. Dobiega pięćdziesiątki. Znaczną część swojego życia spędził w powietrzu. Wszystko zaczęło się na początku lat 70-tych, gdy studiował we Wrocławiu. W jednej z gazet zobaczył zdjęcia Amerykanina, który z najwyższego niemieckiego szczytu sfrunął na lotni.
To było dokładnie 11 kwietnia 1973 roku, w moje urodziny. Jak zobaczyłem na zdjęciu tego człowieka pod trójkątnym skrzydłem, to był błysk. Tego szukałem - wspomina Wierzbowski.
Choć wtedy studiował chemię, to rzucił się do rysowania swoich pierwszych projektów lotni. Metodą prób i błędów budował pierwsze konstrukcje. Tak zbudowane lotnie testował na jednym z wrocławskich wzgórz. Tam spotkał pracownika naukowego Akademii Wychowania Fizycznego w tym mieście.
- Wszyscy się śmiali z moich prób, a on mi dawał dobre rady. Szukał kogoś, kto na uczelni będzie uczył o sportach lotniczych - opowiada Paweł Wierzbowski. Wkrótce na wrocławskim AWF otwarto specjalizację lotniarską, a Wierzbowski został pierwszym w Polsce trenerem tego sportu z wyższym wykształceniem. Nowy kierunek został uznany przez Międzynarodową Federację Aeronautyki.
Skrzydła lotni zwykle mają około 10 metrów rozpiętości. Do tego dochodzi aluminiowa konstrukcja. A zaczęły się wyjazdy na zawody. Nic dziwnego, że uczelnia przydzieliła Wierzbowskiemu służbową nysę. Dzięki temu, w swoim życiu zaliczył konspiracyjny epizod. Związał się z "Solidarnością" - kolportował podziemną prasę.
- Jak milicjanci widzieli w samochodzie jakiś wariatów z rurami, to nawet nas nie sprawdzali. A my przewoziliśmy "bibułę" - uśmiecha się lotniarz.
W tym czasie, na wrocławskim lotnisku sporty spadochronowe uprawiał Władysław Frasyniuk, ale o tym, że on również działał w podziemnej "Solidarności", Wierzbowski dowiedział się dopiero w latach 90-tych.
Lotnia zawiodła Pawła Wierzbowskiego do Austrii. Osiadł tam na prawie 20 lat. Na kilkanaście dni przed ogłoszeniem stanu wojennego, wyjechał na zawody. Co prawda był listopad, a późną jesienią raczej się nie lata, ale sportowiec nie miał problemów z otrzymaniem paszportu.
- Po każdym wyjeździe przynosiłem do komendy milicji paszport. Zawsze miałem ze sobą reklamówkę pełną czekolad i piwa. Stawiało się obok biurka i przez przypadek jej zapominało. Za dwa tygodnie znowu mogłem odbierać paszport - uśmiecha się na to wspomnienie lotniarz.
W Austrii uzyskał azyl polityczny. Po roku mógł podjąć pracę. Zarabiał w fabryce okien, ale postanowił otworzyć warsztat i konstruować lotnie. Wynajął stare, nieczynne kino i tam zaczął budować swoje konstrukcje. Tę pierwszą, prototypową ma do dzisiaj. Nazywa ją "dziadkiem" i od czasu do czasu dzięki niej wzbija się w powietrze. Ten etap produkcji był najbardziej czasochłonny i wymagał największych nakładów finansowych.
- Po aluminiowe rurki musiałem jechać aż do Anglii. W Austrii i Szwajcarii sprzedawali tylko po 300-400 kg, a na tyle nie miałem pieniędzy. Zabawnie było jak z żoną i małym dzieckiem wracaliśmy busem z tymi rurkami. Musieliśmy płynąć promem do Francji, ale tam nas nie wpuszczono z powodu braku jakiś dokumentów. Przez dwa dni koczowaliśmy. Na szczęście francuski celnik polskiego pochodzenia nas dożywiał. Z powrotem odesłano nas na wyspy brytyjskie, gdzie już poprawnie wystawiono nowe papiery, ale nie mieliśmy za co wrócić. Na szczęście spotkaliśmy tam znajomych i dołożyli nam na podróż - opisuje Wierzbowski.
Po testach skonstruowanej przez siebie lotni, mający azyl polityczny Polak sprzedał w Austrii swoją pierwszą lotnię. Za pieniądze z tej transakcji Wierzbowski wybudował trzy kolejne. Gdy te znalazły nabywców, powstało dziesięć następnych. Tak rozkręcił się jego pierwszy biznes. Wszystkie latające konstrukcje spod jego ręki sygnował nazwą "Vega".
- Był czas, że na sto lotni na zawodach 80 było mojej produkcji - dodaje Paweł Wierzbowski.
W 1986 roku dostał powołanie do austriackiej reprezentacji na lotniarskie Mistrzostwa Europy. O mały włos nie pojechałby na nie, ponieważ wciąż nie miał obywatelstwa tego kraju. Wystarczyło jedno pismo prezesa aeroklubu do prezydenta Austrii i za dwa tygodnie w swoich rękach Wierzbowski trzymał paszport potwierdzający, że jest obywatelem tej republiki. Ten start zakończył się dla niego wicemistrzowskim tytułem. W sumie barwy swojego drugiego kraju reprezentował przez 10 lat. W powietrzu spędził kilka tysięcy godzin. Może miałby więcej laurów, jednak stale budował lotnie. - Jeden model buduje się przez 120 godzin. Trzy osoby przez tydzień mają pracę - wyjaśnia.
Na początku lat 90-tych skończył się boom na lotnie. Co raz więcej fanów znajdowały konstrukcje z silnikiem - motolotnie. Wierzbowski postanowił wrócić do Polski. W tej chwili razem z innymi fanami latania ultralekkiego postanowił na granicy Mysłowic i Katowic stworzyć lotnisko przeznaczone dla lotni i niewielkich konstrukcji. Czas pokaże, czy ich plany się spełnią.
Pismak przeciwko oszustom - fałszywe strony lotniska
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?